Choć blog jest zakończony, będę tu wpadać, więc możecie komentować i pisać. Do końca jeszcze go nie opuściłam! I również nie zamierzam go usuwać.
Wpadajcie na nowego bloga (o wszystkim i niczym)!
Chcecie dowiedzieć się o mnie więcej? "Kontakt i Portale Społecznościowe"
Instagram: aleks_lover
Snapchat: aleksa213
Ask: aleks_to_ja
Twitter: @arleciaxd
Musical.ly: paandaa13

niedziela, 3 lipca 2016

Epilog

 ♪ Laura, 7:30 ♪

- Nie powinnaś iść szykować się na koncert? - zapytała Raini.
- Jest dopiero o jedenastej. Zresztą Ross miał wcześniej po mnie przyjść.
- O której? - dopytywała.
- Gdzieś tak... - spojrzałam na zegarek. - ... pół godziny temu. Dawno powinien tu być! On się nie spóźnia. W każdym razie, zawsze mnie informuje! - zaczęłam się martwić.
- Dawno nie miałaś telefonu w ręku. Wyjmij i sprawdź, może napisał. - uspokajała mnie przyjaciółka.
- Tak, masz rację. - wyjęłam smartfona i sprawdziłam konwersacje. - Nie napisał.
- Sprawdź tt, instagrama, fb.
- Okey, najpierw może Twitter... - zalogowałam się.
      Bardzo wiele osób mnie oznaczało w swoich postach i to o wiele więcej niż zwykle. Sprawdziłam post jakiegoś sławnego angielskiego tygodnika.

"Daily Weekend"

     Dzisiaj o szóstej miał miejsce wypadek na moście. W wypadku uczestniczył zespół R5. Wiele rannych. Winny kierowca. @Lauramarano nie jechała z zespołem. Więcej pod tym linkiem: ...

      Łzy stanęły mi w oczach.
- Laura? Laura! Co się stało? - potrząsnęła mną przyjciółka.
- Oni... oni mieli wypadek. - - wykrztusiłam.
- Co? - dałam jej telefon i usiadłam na podłodze. Po chwili Raini zaczęła czytać artykuł.

Zespół R5 wyjechał spod hotelu w... o godzinie 1:00 w nocy. Kilka minut po szóstej kierowca zasnął za kierownicą.
Rydel Lynch, Ryland Lynch i Ellington Ratliff zostali wypchnięci lub wyskoczyli z autobusu. Ktoś prawdopodobnie uratował im życie, jeśli ich wypchnął. Jeśli wyskoczyli, zrobili bardzo mądrą rzecz.
Są wprawdzie w stanie ciężkim, ale lekarze zapowiadają dobre prognozy.
Gdy bus spadał do przepaści, byli w nim Riker, Rocky, Ross Lynch oraz Mark S., ich kierowca. Najbliżej kierownicy był właśnie Ross, który najprawdopodobniej próbował skręcić lub zahamować. I to właśnie on jest w najgorszym stanie ze wszystkich. Znaleziono go przygniecionego przez metalowy stół, z rozłożonymi ramionami, jakby odepchnął wszystkich wokół siebie i przyjął to "na klatę". Jego szanse na przeżycie są minimalne. Większość osób została przewieziona już do szpitala w Amsterdamie. 

     Położyłam się na podłodze i spazmatycznie oddychałam. Raini podeszła do mnie.
- Lau, Laura, oni mają tu przyjechać. Do tego szpitala. Niektórzy już tu są. Chodźmy do nich.
- Jak... jak mogłam... to... przeze mnie...
- Co ty pleciesz? Wstań.
     Posłuchałam jej. Automatycznie moje nogi podążyły na OIOM.
- Laura, proszę stój. Rossa tam jeszcze nie ma. Proszę, musisz się uspokoić! - stanęłam. Rai odetchnęła z ulgą. 
- Dobrze. I tak nic nie zdziałam. - schowałam w twarz w dłoniach. 
     Nie wiedziałam co się ze mną działo. Z moim ciałem. Nie kontrolowałam swojego oddechu, nie kontrolowałam głosu, płaczu, nie mogłam się uspokoić. Przecież kilka godzin temu się z nim żegnałam.
     On jak zawsze chciał wszystkich uratować. I wszystko wziął na siebie. 
- Bohater... - prychnęłam. - Nie pomyślał, że inni będą za nim tęsknić i że sam mógłby się uratować. - Raini przyjacielsko mnie objęła.
-  Może nie zdążył się urato... wać... Ale on żyje
- Wiem. - spojrzałam na nią.
- Przepraszam, może podać jakieś leki  na uspokojenie?
- Tak. - podniosłam wzrok na pielęgniarkę. - Proszę podać mi informacje na temat Rossa Lyncha. - powiedziałam spokojnie.
- Kim pani dla niego jest? Mogę podać informację tylko rodzinie.
- Jestem... - Raini zwinnie wsunęła mi pierścionek w rękę. - Jestem jego narzeczoną. - pokazałam rękę z pierścionkiem.
- No dobrze, proszę za mną. - oznajmiła pielęgniarka i ruszyła, my za nią.
     Doszłyśmy do końca korytarza, do gabinetu doktora, gdzie siedział jakiś pan po czterdziestce, z lekko siwymi włosami. Kiedy weszłyśmy, spojrzał na nas spod jakichś papierów.
- Słucham?
- Chcemy dowiedzieć się o stanie wszystkich poszkodowanych w wypadku na moście.
- Tym wypadku, który miał miejsce o szóstej rano?
- Tak.
- Pani jest narzeczoną. - wskazała na mnie pielęgniarka. - Rossa Lyncha. - dodała.
- Ach, dobrze. Ale proszę pokazać pierścionek. - zrobiłam to co kazał. - Rozumie pani, że już wiele fanek, fanów było już tutaj i mieli taką samą postawę jak pani.
- Dobrze, rozumiem. Jestem Laura Marano, może pan sprawdzić w internecie.
     Lekarz nawet nie powiedział słowa, a do gabinetu wpadła pielęgniarka.
- Panie doktorze, ciężko ranny pacjent, przywieziony helikopterem. Obrażenia wewnętrzne, połamane żebra, dotąd tylko tyle zostało wykryte. Pacjent nie reaguje.
- Dobrze, już idę. Proszę wyjść. Słyszałyście panie. - zwrócił się do nas.
- Ale panie doktorze! Gdzie jest Ross? - zapytała Rai.
- Daj paniom środki na uspokojenie i przyprowadź je na salę obserwacji, Marinette. - oznajmił do pielęgniarki i wyszedł.
- Nie sądzę, żeby było mi to potrzebne. Dam radę. - powiedziałam łagodnie i się uśmiechnęłam, jednocześnie utwierdzając kobietę w moim stwierdzeniu.
- Chodźmy. - powiedziała moje przyjaciółka i pracownica szpitala poprowadziła nas do wskazanej przez lekarza sali.
     Było dwanaście łóżek. Wokół czwartego od drzwi krążyło bardzo wiele osób, więc nie widziałam tej osoby, która na nim leżała. Ale ja szukałam Rossa. Przeczesałam wszystkie łóżka. Nie było go.
     Ale potem się zorientowałam. Jeden lekarz, który opatrywał twarz tego biednego człowieka, odszedł po coś i zobaczyłam jego twarz. To był Ross. To Rossa przywieźli helikopterem. To Ross nie reagował na wszystko z zewnątrz. To był mój Ross...
     Nie wiem skąd, ale nagle wezbrał we mnie smutek pomieszany z wściekłością, złością. I ta złość dała mi siłę. Ale głównie przeważył smutek i znowu nie wiedziałam co się ze mną dzieje. Zaczęłam krzyczeć. Coś w stylu zaprzeczenia. Że to nie może być on.
     Pchnęłam drzwi z taką siłą, że prawie uderzyły jakąś panią doktor, która chciała wyjść.
     Nie zważałam na to. Biegłam. Oczy miałam zamglone. Zaczęłam się przedzierać przez lekarzy. Ktoś próbował mnie złapać. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie.
     W końcu wszyscy dali mi spokój i pozwolili dojść do Rossa. Do mojego Rossa.
     Próbowałam dopatrzeć każdy szczegół, każdy bandaż. Na dłużej wpatrzyłam się w jego twarz. Była nie do końca oczyszczona z krwi, z ziemi. Wzięłam coś miękkiego, co przypominało ścierkę z blatu obok i zaczęłam przemywać mu twarz. Nie wiem dlaczego. Nie chciałam pamiętać go takiego... chorego, brudnego.
     Odłożyłam ściereczkę i chwyciłam go za rękę. Lekarze nadal się wokół niego kręcili. Słyszałam protesty, że mam odejść. Ale one powoli zanikały. Był tylko on i ja.

♪ Ross ♪

     Nie powiem, myślałem, że jak się obudzę, to poczuję jakiś straszny ból albo obudzę się w jakimś białym pokoju. Albo że zobaczę Laurę. Lub że chociaż całe życie minie mi przed oczami. A tu nic! No takiego rozczarowania się nie spodziewałam.
     Obudziłem się na łące. Stawik, kwiatki, niebo, chmurki. I nie leżałem. Stałem i wpatrywałem się w las przede mną.
- Hej, Ross! W końcu jesteś. - usłyszałem znajomy głos.
     Odwróciłem się. Była tam moja mama. I tata. Mieli na sobie zwykłe ubranie. Nie mieli skrzydeł.
     Mama podeszła do mnie i przytuliła mnie. Potem tata. Mieli na twarzach blizny. Spojrzałem na swoje ubranie. Wyglądałem tak, jak rano, jak podczas wypadku. A na lewej ręcy miałem bliznę. Odsłoniłem brzuch i zobaczyłem wielką szramę.
- Gdzie ja jestem?
- W niebie, kochanie.
- Ale nie ma chmur, nie ma aniołów. To nie jest niebo. To sen! Chcę się obudzić. Chcę żyć! - zacząłem się szczypać. Czułem ból. Czyli że co jest ze mną tym razem nie tak?!
- Ross, spokojnie. Masz czas na decyzję.
- Decyzję?
- Możesz żyć. Ale nie musisz. - powiedział tata.
- Chcę. - powiedziałem śmiało.
- Chcesz żyć z tymi bliznami? - zapytał ktoś z tyłu.
- Och, jesteś Riker. Poczekajmy na resztę. - powiedziała mama i usiadła na trawie.
     Nie rozumiałem co się działo. Co było ze mną nie tak.
     Usiadłem obok niej. W moje ślady poszedł również mój starszy brat.
- Ile mam czasu? - zapytałem po chwili.
- Tyle ile chcesz. Twoje serce bije, tylko dusza jest tutaj.
- Jak mogę... zobaczyć co dzieje się ze mną na dole? - zerwałem jakiś kwiat. Po kilku sekundach na miejscu zerwanego był już nowy, a ten w mojej ręce zamienił się w popiół.
- Wyjmij lustro z kieszeni i spójrz sobie w oczy. - sięgnąłem do kieszeni. - Ale zanim to zrobisz, muszę ci powiedzieć coś ważnego. - ciągnęła mama. - Tym razem dostałeś szansę, ale następnym razem jej nie dostaniesz. Rozumiesz?
- Tak.
- Musisz sam odkryć jak wrócić do ciała. Nie możemy ci pomóc. - powiedział Mark. Pokiwałem głową.
     Po chwili przed stawem pojawiła się reszta mojego rodzeństwa. Rydel, Rocky, Ryland.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała siostra. - Mamo, tato! - podbiegła do nich i mocno przytuliła.
- Musicie zdecydować czy chcecie żyć. Tak tylko. - powiedziałem i wyciągnąłem lusterko.
- Gdzie Ellington?
- On nie należy do naszego świata. Jego rodzina jest gdzie indziej. - powiedział Riker.
- Ależ należy do naszego świata! Odwiedzimy go? - zapytała Rydel.
- Odwiedzimy.
- Jeśli postanowi tu zostać. - dopowiedział Rocky.
- Nie. On już nie miał szansy. Stracił swoją, kiedy był mały. Przykro mi.
- Niebo jest porąbane. - powiedział Ryland.
- Hej, wszyscy. Ja jestem pewny. Wracam. I wykorzystam swoją szansę. - powiedziałem i wyjąłem lusterko. - Zobaczymy się na dole. - przeleciałem wzrokiem po wszystkich. Rydel była bliska płaczu, a chłopaki mieli zmieszane miny.
- Ale gdybyś chciał wrócić, to wrócisz tak samo.
- Wrócę za kilka lat.
- Minie szybko. Do widzenia! - powiedzieli wspólnie rodzice i pomachali mi na pożegnanie.
     Spojrzałem sobie w oczy. Czułem, że się unoszę. A może było to tylko złudzenie. Wpatrywałem się tylko i wyłącznie w moje tęczówki. Po chwili usłyszałem zgiełk, jakieś pikanie, czyjś płacz, krzyk. Schowałem lusterko. Zobaczyłem szpital. Raczej salę szpitalną. Stałem przy drzwiach. Rozejrzałem się i zobaczyłem siebie. Krążyło wokół mnie bardzo wiele osób. Ale pierwsze co dostrzegłem to Laurę. Podbiegłem do niej. Nie widziała mnie. Chyba nikt mnie nie widział.
- Ross, musisz żyć. Rozumiesz? Dla mnie, dla innych. Musisz.
     Chciałem się odezwać, ale nie mogłem wydobyć z ciebie dźwięku. Straszne uczucie.
- Proszę pani, musimy się zająć pani narzeczonym. - powiedział do niej lekarz.
      Narzeczonym?
- Wybacz. - szepnęła mi do ucha Laura, schylając się pod pretekstem pocałowania mnie w czoło. W sumie to nie był tylko pretekst.
      Nie wiem do jakiej rzeczy się odnosiła mówiąc to słowo. Czy do tego, że musi iść, czy dlatego, że powiedziała, że jestem jej narzeczonym.
      Dobra, teraz trochę trzeba pokombinować, jak tu wrócić do swojego ciała. Może trzeba intensywnie pomyśleć? Chcę żyć. Chcę żyć. Chcę żyć.
      Dobra, to nie działa. Zresztą ja żyje. Tylko jestem nieprzytomny.
- Ross, słyszysz mnie? Jeśli mnie słyszysz, zrób jakiś ruch. - zwrócił się do mnie jakiś lekarz.
     Próbowałem podnieść swoją rękę. Moja ręka przeniknęła. No tego to się chociaż mogłem spodziewać. I tego, że to zdanie nie będzie miało sensu.
     Ostatnio po moim "spodziewaniu się" wychodzą nici. Spodziewałem się nieba, chmurek, jakiejś bramy czy coś. Dostałem łąkę, staw i lasek. No i gdzie tu sens?
- Nie ruszył się. - powiedział ktoś dalej od lekarza.
- Czyli nadal nie reaguje. Sądzę, że również nie czuje bólu. Trzeba sprawdzać co dziesięć minut czy odzyskał czucie.
- Cóż... twierdzę, że jeśli nie odzyska go w ciągu dwóch godzin, może to oznaczać że ma uszkodzony system nerwowy. - oznajmił jakiś inny doktor, podchodząc.
- Czy masz na myśli, że powinniśmy szykować salę operacyjną?
- Nie możemy zoperować chłopaka bez dowodów i wyników badań, że naprawdę system nerwowy jest uszkodzony. Musimy odczekać te dwie godziny.
     Wszyscy co wokół mnie kręcili, poszli. Zostałem sam ze swoimi myślami. Nic nie rozumiałem z tej sytuacji. Co się dzieje, kiedy to się dzieje. Może minął już rok? Albo po prostu godzina? Nie wiem. W każdym razie bałem się zajrzeć w kalendarz.
- Ross? Siema, stary. - do łóżka podszedł Calum. - Wiesz, wybudziłem się nie dawno. Jak się o tobie dowiedziałem, musiałem przyjść. Ja wiem, że ty też jesteś na tej granicy śmierci. I wiem, że chcesz. Bo po co miałbyś umierać? - praktycznie szeptał.
     Był wychudzony, posiniaczony, raz zauważałem plaster, raz bandaż i gdybym nie był skupiony na jego słowach, zacząłbym liczyć, czego jest więcej.
- Musisz być pewny. Jak się obudzisz, to mi opowiesz gdzie byłeś. Ja obudziłem się na peronie.             Masakra jakaś, na peronie! Czytałem trochę o tym i ty na bank byłeś na łące. Mogę się nawet założyć. Ale muszę już iść. I pamiętaj, bądź tak pewny jak nigdy dotąd, przemyśl wszystkie powody. Pogadamy potem. Ale tym razem to będzie dialog, nie monolog. - doczłapał się do drzwi.
     Muszę być pewny. Jasne, ale jak już jestem?
     Chcę żyć dla tych, którzy postanowili przeżyć. Dla mojego rodzeństwa, dla przyjaciół, do Laury. Obiecałem jej, że to będzie nasza bajka. A w bajce książę nie umiera, a księżniczka nie płacze.
     Pewność nie wystarczy. Nie, że nie wierzę przyjacielowi, po prostu sądzę, że to za mało.
     Położyłem się obok siebie na łóżku.
     Pielęgniarka przyszła sprawdzić czucie.
- Nadal nic... - mruknęła do siebie i wyszła.
     Chcę żyć dla Laury, rodzeństwa, przyjaciół, baseballa, łyżew, fanów, dla gitary, pianina, śpiewu, muzyki, piosenek, dla wszystkich, którzy wierzą, że muszę żyć.
CHCĘ ŻYĆ.
Znowu to złudzenie unoszenia.
I po chwili otworzyłem oczy głośno zaczerpnąłem powietrza.
- Panie doktorze! - krzyknął pacjent z łóżka obok.
Wszystko było słychać wyraźniej.
- Ross! - usłyszałem moje imię i odwróciłem głowę. - Ty żyjesz! - oplotły mnie silne ramiona dziewczyny.
- Tak. Książe nie zostawia księżniczki. Powiedz mi, skąd wzięłaś pierścionek? - mówiłem jakbym nawet nie uczestniczył w tym wypadku.
- Ale...
- Twój narzeczony się wybudził. Będzie dobrze. - przytuliłem ją jeszcze raz.
- Ale skąd ty możesz wiedzieć...
- Potem wszystko ci opowiem. - pocałowałem ją w policzek.

♪ miesiąc później ♪

     Choć dowiedziałem się co dzieje się z człowiekiem po śmierci, zbytnio mnie to nie zmieniło.
     Laura nie była jeszcze na tej granicy. Jeśli ktoś na niej nie był, znaczy, że dane mu było przeżyć.
Dowiedziałem się też, że wylądowałam na łące, bo tak chcieli moi rodzice, bo to było niegdyś nasze ulubione miejsce spotkań. Kiedy byliśmy jeszcze mali. A Calumowi o tym po prostu opowiadałem. On za to wylądował na peronie, bo mógł odjechać pociągiem. Jak to nazwał, pociągiem do śmierci.
     Ellington nie dostał już drugiej szansy. Rydel nie zamierzała swojej wykorzystać. Wszyscy płakaliśmy za obojgiem. I czasem widziałem posty, słyszałem ludzi, którzy obwiniali mnie za ich śmierć, bo przecież wypchnąłem ich z autobusu. I w sumie powinno być im dane przeżyć, ale potem się dowiedziałem, że oboje wypadli wprost na ruchliwą ulicę. No i gdzie tu sprawiedliwość? Chciałem ich uratować, nie zabić.
     Nie wiem dokładnie czy to co się stało, czasem nie było tylko snem. Choć znalazłem bardzo wiele osób, które przeżyły to samo co ja, nadal nie byłem pewny. Nie wszyscy mi wierzyli. Niektórzy uznawali za wariata.
     Laura bardzo przepraszała, ale tłumaczyłem jej, że przecież nic się nie stało. Ona wybraniała się tym, że teraz pół świata myśli, że jesteśmy zaręczeni.
     Lau oddała pierścionek Raini. Więc ja kupiłem jej nowy. Zwykły, tani. Nic specjalnego. Ucieszyła się na widok podróbki diamentu, ale widać było, że było to fałszywe szczęście.
     Siedzieliśmy w drogiej restauracji, tej samej, w której dałem jej naszyjnik i bransoletkę na przeprosiny. Dziś znowu mnie to czeka.
- Miami Studios chciało się ostatnio ze mną skontaktować. Produkcja nowego filmu.
- Zgódź się. - powiedziałem.
- Nie mam ochoty na filmy. - powiedziała markotnie.
- Hej, rozchmórz się.
- Ehm, jasne. - powiedziała sarkastycznie.
- Dobrze, więc ja inaczej poprawię ci humor. - uśmiechnąłem się, obszedłem stół i uklęknąłem przed dziewczyną. Wyciągnąłem pudełeczko i je otworzyłem. - Ja Ross Shor Lynch, obiecuję, że nie zostawię cię do końca moich dni i że będę się tobą opiekował. Więc czy ty Lauro Marie Marano, wyjdziesz za mnie?
     Laura wstała. Pierścionek kosztował dużo, ale dla niej mógłbym wydać cały majątek.
- Tak, wyjdę za ciebie. - w jej oczach pojawiły się łzy.
     Wstałem, założyłem pierścionek na jej palec i pocałowałem ją.
- Płaczesz ze szczęścia, prawda? - przerwałem na chwilę i ująłem jej twarz w dłonie.
- A czy mogłoby być inaczej? - zapytała, śmiejąc się.
     Goście w restauracji zaczęli klaskać. Zauważyłem, że chyba trzy osoby zaczęły nas nagrywać. Nie przeszkadzało mi to. Jak na razie była tylko ona i ja.
     I choć czasem nie wszystko jest takie, jakie być powinno, to powinno być tak, jak jest teraz.
     Więc jak to zwykle w bajkach bywa:
żyli długo i szczęśliwie.


:::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::::

Witajcie kochani
Chciałabym Wam podziękować za wszystkie te komentarze, wyświetlenia, za słowa wsparcia i za wszystko. Że byliście ze mną przez te dwa, trzy lata prowadzenia bloga.
Kiedy zaczęłam go prowadzić, nie sądziłam że blog zdobędzie taką popularność, jaką ma teraz. No za dużo, za wiele to to nie jest, ale jak na mój gust wystarczy :D :P
Jeśli przeczytacie dwie notki, które zostawiam, jedna przed rozdziałem czwartym, druga przed dziewiątym, zobaczycie jak bardzo cieszyłam się ze 100 wyświetleń i 1100. Wtedy nawet nie śniłam, że będzie tych wyświetleń aż 7 tysięcy.
Możecie mnie znaleźć na: Snapchacie, Instagramie, Asku i Tumblerze. Wszystko znajdziecie w zakładce "Kontakt i Portale Społecznościowe"
Dziękuję jeszcze raz Wam za wszystko
Do zobaczenia!
(:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz